Świadectwa

Choroba to nie stygmat

Daję to świadectwo w dużej części dla siebie. Potrzebuję „wyjść z szafy”, pokazać się światu taka jaka jestem naprawdę i coraz bardziej siebie taką zaakceptować. Usłyszałam też, że to jest bardzo ważne żeby pokazywać innym, że da się żyć z choroba i to z chorobą mocno stygmatyzującą.

Chodzi o chorobę afektywną dwubiegunową. Inna nazwa to psychoza maniakalno-depresyjna. I o ile pierwsza nazwa lepiej brzmi o tyle druga dużo lepiej wyjaśnia o co chodzi.

W fazie depresji chorzy tracą swoje dotychczasowe zainteresowania i nie potrafią odczuwać przyjemności. Mózg chorego zaczyna wierzyć, że umiera. Wysyła sygnały do całego ciała, że jest w agonii, więc ciało wyłącza się, organ po organie. Tylko, że z samym ciałem nie dzieje się w rzeczywistości nic złego. Po prostu nagle okazuje się, że chory jest niezdolny do funkcjonowania, do wykonywania nawet najbardziej przyziemnych czynności.

Z kolei w fazie manii pacjentów rozsadza energia, są radośni i gadatliwi. Potrzebują nie¬wiele snu. W rozmowie przeskakują z tematu na temat. Szastają pieniędzmi, nawiązują liczne kontakty seksualne, są inicjatorami wielkich przedsięwzięć, które w krótkim czasie porzucają.

Każdy ma lepsze i gorsze momenty w swoim życiu. Różnica polega na tym, że u chorego stany podwyższonego i obniżonego nastroju trwają nie godziny, ale z reguły miesiące. Kolejną różnicą jest osiągany poziom zmiany nastroju – w manii nastrój idzie bardzo wysoko, w depresji osiąga samo „dno”. Tyle w teorii. Teraz czas na mnie w tym wszystkim…

Ciężko powiedzieć kiedy zaczęłam chorować. Obniżony nastrój zaczął pojawiać się mniej więcej kiedy miałam 15 lat. Tyle, że wtedy nikt, łącznie ze mną, nie zwracał na to uwagi. Labilność emocjonalna u nastolatki to nic nadzwyczajnego.

Głębsze stany depresyjne zaczęły pojawiać się na studiach. Biorąc pod uwagę wiek powinnam być już stabilna emocjonalnie. Tymczasem ja coraz częściej wpadałam w czarną otchłań. To jednak z czasem mijało i znów zaczynałam mieć niespożytą energie i głowę pełną pomysłów. Mania może przybierać różne formy. Od umiarkowanej, przez manię do hipomanii. Niestety zdarza się, że mózg chorego jest wtedy jakby poza świadomością i wielu swoich działań zwyczajnie się nie pamięta. Ja niestety tak miałam i jakieś fragmenty mojego życia to czarna dziura.

Kiedy przychodził znowu stan depresji i zaczęły pojawiać się myśli samobójcze postanowiłam poszukać pomocy. Poszłam do psychiatry „z przypadku”. Ten zdiagnozował depresję i przepisał leki. Ja je wykupiłam i zażywałam. Nastrój dość szybko windował w górę, ja wchodziłam w manię (czego nie miałam świadomości) i odstawiałam leki. Do czasu aż wracała depresja. Z czasem odstępy między manią a depresją stały się coraz krótsze a ja już w zasadzie przestałam ufać lekarzom. Mówi się, że jeśli pacjent w ciągu tygodnia przechodzi z jednej fazy w drugą to jest to bardzo ciężki przypadek. Ja, w najgorszym momencie, potrafiłam mieć zmiany nastroju w ciągu jednego dnia. Mój organizm także fizycznie przestawał sobie z tym radzić. Cała energia była przepalana przez chorobę. W zasadzie nie potrzebowałam snu (po prostu prawie nie spałam), jadłam dość dużo (bo ciągle błam głodna) a ważyłam 50 kg. Miałam nieustający ból głowy i jeszcze kilka innych dolegliwości.

Tak zwanym przypadkiem spotkałam lekarza psychiatrę, który prywatnie zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Zdecydowałam dać sobie ostatnią szanse i porozmawiać z nim. To musiał być palec Boży, bo ja fizycznie i psychicznie byłam już na końcówie. Lekarz zadał mi trzy pytania więcej niż wszyscy poprzedni i postawił diagnozę. Choroba afektywna dwubiegunowa. To była dla mnie bardzo trudna wizyta i zanim zdecydowałam się na leczenie dostałam lek na „wyspanie się”. Spałam po nim 17 godzin, po czym na krótko się przebudziłam i przespałam kolejne 8. Dopiero z tak wyspanym układem nerwowym mogłam zacząć podejmować jakieś racjonalne decyzje.

Trafiłam na miesiąc do szpitala. Tak, szpitala psychiatrycznego. I to jest miesiąc mojego życia, który niezwykle dobrze wspominam. Też znałam szpitale psychiatryczne z filmów typu „Lot nad kukułczym gniazdem”. Rzeczywistość okazała się dużo łagodniejsza. W takim szpitalu jest trochę jak w życiu. Wokół sami „wariaci” tyle, że tam zdiagnozowani więc wiadomo czego można się spodziewać 🙂

W szpitalu udało się ustawić mi skuteczne leczenie. Mój organizm wyspał się, odżywił. Przytyłam 6 kg, co mojej figurze bardzo dobrze zrobiło. Odcięłam się od bodźców i zaczęłam wracać do względnej równowagi. Po wyjściu zaczęłam też psychoterapię co uważam jest świetną inwestycją w swoją przyszłość (nie tylko w przypadku choroby).

W tej chorobie leki można spróbować odstawiać po trzech latach. Tutaj mała uwaga. Leki odstawia lekarz. Jeśli pacjent sam przestaję je brać to po prostu przerywa leczenie. U mnie udało się je odstawić po 1,5 roku.

Zaczęłam się uczyć na nowo żyć. W harmonii, bez skrajnych emocji. Z czasem wyszłam za mąż, urodziłam dzieci i przeprowadziłam się do Warszawy. Początkowo nie zwracałam uwagi na to, że gdy tylko wjeżdżałam do Warszawy mój oddech przyspieszał, puls też, ciśnienie wzrastało, serce szybciej biło. Coraz gorzej spałam. Nie wsłuchiwałam się w swój organizm, który był coraz bardziej przebodźcowany dużym miastem. Kiedy zaczęło mi to naprawdę doskwierać, ten tłum, hałas, światła, zaczęłam marzyć o domu na wsi. Udało się to marzenie spełnić. Tyle, że cały proces sprzedaży, kupna, kredytu, przeprowadzek wiązał się z dużymi emocjami, czasem skrajnymi. Ja zaczęłam swoje potrzeby, nawet te podstawowe jak właściwe jedzenie, spacer, sen odkładać na później. Myśląc „w nowym domu, w ciszy to ja zadbam o siebie”. Będąc już w tym nowym domu najpierw musiałam się w nim odnaleźć, rozpakować, ułożyć na nowo życie. Potrzeby nadal musiały zaczekać. Potem przyszła praca jedna, druga i trzecia i… klops. Choroba wróciła. Po 13 latach remisji. Bardzo trudno było to zaakceptować, ale nie czekałam na cud. Wróciłam do mojego lekarza i zaczęłam się leczyć. Odłożyłam na bok to, co się dało i zaczęłam dbać o sobie, traktując to także jak lekarstwo…

Moja choroba nauczyła mnie słuchać siebie, nie odkładać siebie i życia na później. Nie zabijać swojej wrażliwości. Poznałam swoje potrzeby i reakcje organizmu. Dziś już wiem, że mój układ nerwowy szybko się przebodźcowuje i muszę go chronić. Nauczyłam się większej troski o siebie. Uczę się. Choć w ogromnym trudzie i bardzo powoli, mieć w głębokim poważaniu rzeczy nieważne, czyjąś opinie na mój temat. Oczywiście, że bolą mnie krzywdzące czy niesprawiedliwe zachowania, ale już mnie nie zabijają. Dlatego też zdecydowałam się napisać to świadectwo. Taka jest prawda o mnie.

Jestem osobą chorą i nie muszę się z tego powodu chować przed życiem. Choroba nie jest moją winą. Nie wypracowałam jej sobie, nie zasłużyłam sobie na nią. Choroba to choroba. Podobnie jak cukrzyca, nadciśnienie czy cokolwiek innego. Nie wiem dlaczego jestem chora, nie znam przyczyny.

Jeśli czujesz, że „coś z Tobą nie tak” szukaj proszę dobrych, sprawdzonych lekarzy, nie takich z przypadku i zawalcz o siebie bo życie jest tego warte, nawet takie życie z chorobą.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *